Jak wszyscy dobrze wiemy piwo smakuje wyjątkowo dobrze, albo przynajmniej inaczej, jeżeli pije się je w plenerze. Oczywiście, nie wolno zapomnieć o zbawiennym wpływie doborowego towarzystwa, którego w sobotnie popołudnie dotrzymał mi „Maciek” z Dwóch Obliczy Piwa kropka Pe-El. Pogoda była dla mnie zdecydowanie przyjemna, tak jak i późnojesienna atmosfera spokojnego potoku w okolicy jednego z gliwickich osiedli.
Na pierwszy ogień poszedł znany i lubiany Duke of Flanders. Nasze rodzime piwo flandryjskie. Generalnie lubię kwasy i „flandersa” już znam, ale minęło troszkę czasu między tą ostatnią sobotą, a moim poprzednim spotkaniem z tym piwem, a wszyscy wiemy, ile „kwasy” potrafią zyskać na każdym dniu szykowania się do boju.
(…piwo odkorkowaliśmy śrubokrętem…)
Flanders (SzałPiw) jak flanders: ciemnoburgundowy, minimalnie zmętniony z nijaką pianą, którą za to fajnie się wzbudza przez mieszaniu piwa. Pachnie jak należy, są te nuty „stajenne” i trochę wina, czyli wszystko to, czego byśmy tam szukali. Nie jest to jakiś mistrzowski zapach, ale jak najbardziej jest charakterystyczny dla stylu. W smaku kwaśność jest delikatna w stosunku do tego, co można z tego stylu wyciągnąć. Nie jest to wada, bo to by było trochę, jakby oceniać IPY tylko po tym, ile wyciągają IBU. Oczywiście, były też nuty winne. Piwo nie jest hardkorowe, ale to dobrze! Myślę, że to dobry kwas na pierwsze spotkanie z tym nurtem piw i jest to jedno z mądrych podejść, kiedy wprowadza się coś nowego na rynek.
Za diukiem ciężki arsenał – Surpomp z HaandBryggeriet. Tu korka na szczęście nie było, więc śrubokręt wrócił bezpiecznie skąd przybył. Tutaj z oceną koloru nie było problemu. Piwo ciemne jak diabli, przypiekana piana, zdecydowanie solidniejsza niż we flandersie ale ta za to nie chce się wzbudzać przy mieszaniu, więc uznajmy to za remis. No i w zapachu mamy dzikość, mamy palone słody i mamy czekoladę oraz sporo słonecznika, który w piwie mi odpowiada. W tym momencie wiedziałem, że mam do czynienia z piwem wybitnym. W smaku bardzo zharmonizowane – żadna nuta nie dominowała znacznie nad resztą, wszystko sprawiało wrażenie dokładnie przemyślanego. Na sam koniec wyłapałem retronosowo nuty alkoholowe, ale ja należę do tych, którzy alkohol wyczują i w kapuście kiszonej, więc nie jest to żadna istotna cecha tego piwa. Jeżeli złapię surpompa na jakiejś półce, biorę z miejsca i to też polecam zrobić fanom dzikusów.
„Maciek” podniósł poprzeczkę wysoko a ja nie mogłem już skorygować mojego wyboru na to spotkanie. Cóż, De Molen potrafi rozczarowywać i trochę się bałem otwierając Tsarinę Esrę. Tsarina była czarna, acz przejrzysta. Pomimo gęstych chmur widziałem śliczne ciemnobursztynowe refleksy. Piana nie była wybitna, ale też nie było powodu do jakiegoś narzekania. Co mnie uderzyło, to fakt, że piwo po prostu pachniało brzeczką z wyciętym dms. Nie jest to oczywiście odpychający zapach – to po prostu coś intrygującego, czego się nie spotyka w gotowym produkcie. Do tego ogromne uderzenie nut słonecznikowych. Drugi raz tego dnia. Naprawdę miłe spotkanie. W smaku dość słodkawe, standardowe lekkie nuty palone i alkohol na minimalnym poziomie, kompletnie w ryzach. O tyle zabawne, że Surpomp od strony „palonej” trzymał lepszy poziom, czego powinniśmy się spodziewać raczej po imperialnym porterze. Oczywiście, nie jest to złe piwo – ale jego mocą zdecydowanie nie jest trzymanie się stylu a raczej nietypowy bukiet smaków i zapachów.
Dotarliśmy z „Maćkiem” do wielu ciekawych wniosków. Najistotniejsza była tu dla mnie forma spożywania. Wyniesione z domu ogrzane piwo w taką pogodę traciło ciepło niezależnie od tego jakby się nie starało podnieść temperatury, więc piliśmy te piwa jakby na odwrót. Najpierw ciepłe, a potem coraz chłodniejsze. Ciekawe doświadczenie i naprawdę przyjemna forma!
Oczywiście, muszę dodać, że różne blogowe spotkania trzeba będzie powtarzać. To dużo zabawniejsze od picia do klawiatury i bardziej wartościowe od picia w lokalu, w którym pachnie kotletem i spoconymi ludźmi.
Zostaw komentarz