Po dość długiej przerwie od bloga i właściwie całego piwnego światka, poszedłem w końcu na konkretne zakupy. Efekt jest taki, że masa potencjalnie świetnych piw stoi w kolejce do degustacji, a ja niecierpliwie czekam, aż przestanę przyjmować antybiotyki z okazji wyrwanego zęba. Zanim jednak dałem się skrzywdzić, zdążyłem przyjrzeć się jednemu piwu z zestawu.
AleBrowar – Freak Out
Postanowiłem – z pewną dozą niepewności – sprawdzić kondycję AleBrowaru. Skąd ta niepewność? Browar przez pewien czas miał swoje wzloty i upadki. Myślę, że więcej było tam upadków, a loty raczej nie wprawiały w zachwyt (więc raczej „spadanie do celu”). Przy pierwszych wpadkach padały zapewnienia, że po otwarciu nowego browaru nie tylko wszystko wróci do normy, ale będzie nawet lepiej. Nie było, co jest przecież zrozumiałe przy starciu z kompletnie nowym sprzętem, w kompletnie nowym miejscu. Z drugiej strony, cały czas miałem w pamięci tego pierwszego Rowing Jacka z czasów, kiedy byłem w piwo bardziej zielony, niż etykietka z tym dziarskim piratem. No i Deep Love uwarzone z kooperacji z Nøgne Ø – sztos, za którego nie trzeba było oddawać kawałka wątroby. Nie mogłem przejść obojętnie. No i dobrze zrobiłem.
Freak Out
styl: New England IPA
alkohol: 5.2%
ekstrakt: 14.0°blg
warka: 14.01.2019
Po otwarciu butelki solidne syknięcie i dość mocno schłodzone piwo trafiło do szklanki. Zauważyłem drobny problem z wysyceniem: piana była strasznie bujna, mało estetyczna i utrudniała rozlew. Długo też było widać szalejące pęcherzyki dwutlenku węgla w mętnym piwie o kolorze „multiwitaminki”. Na szczęście, to piwo ciągle ma daleko do gushingu i jeszcze dalej do granatów.
W aromacie działo się dużo, choć bez przesadniej intensywności – cytrusy (głównie w kierunku grejpfruta) i tropikalne owoce ze słodkawą nutą, której często brak w piwach bez dodatku owoców. Niestety, nie potrafiłem przywołać z pamięci jak smakuje marakuja, ale mam uzasadnione podejrzenia, że to właśnie ją wyczuwałem pod postacią tych tropikalnych aromatów.
W smaku jest nawet lepiej. Tutaj przede wszystkim było czuć słodko-kwaśne, tropikalne owoce, co w połączeniu z gładką, „soczkowatą” teksturą sprawiło, że całość znikała ze szklanki w zastraszającym tempie. Grejpfrut pojawiał się dopiero, gdy do głosu dochodziła delikatna, ale jednak zaznaczona goryczka. Niestety, pod koniec butelki, po zlaniu drobnej warstwy osadu pojawiło się też lekkie drapanie w gardle, ale nie na tyle mocne, by miało to wpływ na całkowitą ocenę – zwłaszcza, że bez problemu dało się uniknąć zlania warstwy pyłu z dna butelki.
Dla mnie ogromny pozytyw, więc po następne piwo, „Hazy Rooster”, sięgnę z całą pewnością. Oczywiście po cichu liczę, że to piwo (zgodnie z obietnicami Bartka) będzie nawet lepsze.
Zostaw komentarz