Marmite widniał na mojej liście rzeczy do zjedzenia właściwie od momentu, w którym w ogóle dowiedziałem się o istnieniu tego kulinarnego fenomenu. Moje ogromne zainteresowanie piwowarstwem, piwem i finalnie procesem fermentacji jedynie przeniosło tego potworka na szczyt moich degustacyjnych priorytetów. No i stało się. Drobny słoiczek z wyciągiem z gęstwy drożdżowej trafił w moje ręce, a ja postanowiłem zamieścić moje przemyślenia na blogu.
Jak to jest zrobione
Położenie głównego zakładu produkującego Marmite nie jest przypadkowe. Ludziom bardziej zaangażowanym w temat miejscowość Burton upon Trent na wschodzie Staffordshire jednoznacznie kojarzy się z piwowarstwem (a piwowarom w bonusie także z burtonizacją wody). Jak wspomniałem wcześniej, Marmite jest produkowany z gęstwy drożdżowej, a ta jest skupowana z lokalnych browarów, których zakład w tej lokalizacji ma wystarczająco wiele. Gęstwa w fabryce jest poddawana wstępnej filtracji i przechodzi przez długi proces autolizy, który zabija komórki drożdżowe i ma znaczny wpływ na finalny kolor mazidła, jego konsystencję i oczywiście nietypowy aromat. Marmite przechodzi przez jeszcze jedną filtrację, która ma się pozbyć resztek z błon komórkowych, aby uzyskać odpowiednią gładkość, a następnie jest doprawiany jakąś ściśle tajną mieszanką i ogromną ilością soli, co prawdopodobnie jest niezbędne, aby produkt dobrze zakonserwować.
Z czym to się je?
Oczywiście, do takich kulinarnych przeżyć nie podchodzi się bez odpowiedniego teoretycznego przygotowania. Pierwsze opisy nie zachęcają – ludzie narzekają na słoność, ja mam obawy związane z aromatem autolizy, który jest jedną z tych mniej sympatycznych wad w piwie, a Gośka z Piwnego Lajfstajlu nawet nazwała to mazidło „zdecydowanym koszmarkiem”.
Niemniej Marmite ma oddaną rzeszę fanów i ratował życia w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej, więc nie może być aż tak źle, prawda? Z mojej perspektywy pachnie odrobinę drożdżdami, trochę serem i glutaminianowo. Faktycznie majaczy się też nutka orzechowa i wystudzone purée ziemniaczane, charakterystyczne dla autolizy. Konsystencją przypomina bardzo gęsty miód, albo raczej płynący karmel z racji ogromnej lepkości. Smak? Cholernie intensywny, mocno słony (choć ja generalnie nie solę, więc może to subiektywne odczucie), delikatnie kwaśny i słodki z ilością umami, do której sos sojowy nie ma podejścia.
Tak czy inaczej, przeszukując internety trafiłem na wiele różnych sposobów podania, a po skosztowaniu niewielkiej ilości stwierdziłem, że podaruję sobie pieczenie i sosy, bo nie odda to w wystarczającym stopniu potęgi tego cudaka i skupiłem się na ofercie śniadaniowej.
Tost z marmite
Podejście najprostsze i chyba całkiem logiczne. Lekko spieczona kromka pszennego pieczywa skąpo posmarowana marmitem jest w porządku. Żadnych rewelacji nie doświadczyłem – po prostu lepsze rozwiązanie niż suchy tost lub żarcie smarowidła łyżeczką. Polecam nakładać drobnymi porcjami – miękkie i kruche pieczywo stawia opór przed lepką i gęstą mazią. Mogłem nawet rozsmarować odrobinę więcej, bo ilość soli jeszcze nie była przytłaczająca. Generalnie ubogo, ale działa.
Tost z masłem, marmite i cheddarem
Klasyka gatunku! Prawdopodobnie najpopularniejsze połączenie na wyspach. Już od początku wiedziałem, że to ma sens – masło, żeby złamać słoność smarowidła i cheddar, żeby podkręcić ten właśnie aspekt magicznego wyciągu z drożdży. Nie pomyliłem się. Ser wyraźnie tworzy jakąś logiczną całość z marmajtem. Najwiekszy bajer polega tu na tym, że zdecydowanie łatwiej jest cholerstwo rozsmarować na tłustej powierzchni, nie mówiąc już o tym, że podpieczone pieczywo generalnie lubi się z tłuszczem. Brakuje mi jakiegoś ogórka na szczycie albo może nawet kawałka mięsa, ale cóż, to nie miejsce na inwencję twórczą.
Tost… z bananem!
W naszym kraju łączenie czegokolwiek wytrawnego z bananem jest kompletną egzotyką, a to błąd, bo papka z banana z pieczywem to spoko opcja, nie mówiąc już o tym, jak chętnie banany dają się smażyć i jak potrafią się sprytnie komponować z mięsem. Na wyspach połączenie bananów z marmitem (banamite?) również jest znane wśród miłośników (choć społeczeństwo jest podzielone podobnie jak Stany Zjednoczone w temacie PBJ). W tej konfiguracji ilość soli znów nie daje się tak we znaki, a umami ładnie podkręca samego banana. Przy słodyczy owoców te serowe konotacje też się jakoś gubią, więc nie ma tu żadnego hardkoru. W sumie, również dobre.
Będę go zjad!
No to trafiłem na kolejne dziwactwo, które będę sobie pałaszował. Serio, choć może tak nie brzmieć, to naprawdę fajna rzecz, jeżeli użyje się jej z głową (i nie przekracza wskazanych przez producenta dawek). Jeżeli masz dostęp i lubisz ciekawostki, to nie ma co się powstrzymywać. Muszę jednak przyznać, że jest to produkt z kategorii „albo kochasz, albo nienawidzisz” i rozumiem, dlaczego grono przeciwników marmite zdaje się być większe od ludzi, którym on smakuje.
Za jakiś czas rozbiję to o jakieś bardziej lokalne dania i poszukam mniej popularnych połączeń. Może już nie na wpis, ale przynajmniej jako notkę na FP.
Zostaw komentarz