Piwna rewolucja w Polsce szaleje w najlepsze. Pamiętam, jak na zorganizowanym przez Kompanię Piwowarską Piwnym Blog Dayu Michał Kopik razem z Docentem komentowali stan piwnej blogosfery i gdzieś w dyskusji ktoś zapewnił, że teraz z całym tym prądem piwnej rewolucji wszystko będzie dobrze, że teraz to musimy popracować nad kilkoma szczegółami, a potem to już tylko koronacja i cały świat będzie leżał u naszych stóp. Cóż, właściwie, to uwierzyłem. Pewnie to kwestia tego, że choć bloga już jakiś czas prowadziłem, to raczej nie trzymałem się reszty blogosfery (pomijając oczywiście kilku blogerów, z którymi poza piwną pasją dzielę też mnóstwo poglądów i z którymi do dziś utrzymuję dobry kontakt). Dziś żałuję, że się zintegrowałem.
Nie dajcie się zwieść – z piwną blogosferą nie jest tak dobrze, jak blogerzy próbują wam wmówić.
Konkurencji faktycznie nie ma, bo nie mamy jeszcze o co realnie ze sobą konkurować. Problem jest dużo bardziej prozaiczny i tym bardziej się dziwię, że na tym tle może dochodzić do sporów. Wraz z profesjonalizacją przyszedł czas na podziały. Zostaliśmy podzieleni na blogerów prawdziwych i podblogerów mało ważnych, bo nietraktujących swojego bloga poważnie oraz na profesjonalistów, dla których piwny blog stał się pełnoprawnym stylem życia – pracą, miłością i oczkiem w głowie. Dodatkowo w naszej gałęzi – jak z resztą w każdej – istnieją osoby o nieco mniej spokojnej krwi. Aktualnie część z nas znalazła się w ciągłym, Hobbesowskim stanie wojny. Są tacy, którzy twierdzą, że jeżeli nie posiadamy multitapu, browaru, czy innej okołopiwnej działalności, to nie możemy nazywać się pełnoprawnymi blogerami. Są też tacy, którzy twierdzą, że wystarczy pisać. Jedna i druga strona powołuje się na jakiś bliżej nieokreślony kodeks piwnego blogera, który, jakby nie było, nie istnieje. Profesjonalistom przede wszystkim zarzuca się, że kasa przesłania im oczy i nie są rzetelną wykładnią, a amatorom/małym blogerom, że psują rynek nie biorąc kasy za swoje usługi i robiąc to z samego zamiłowania. Spora część piwnej blogosfery się po prostu nie lubi (tylko ładnie się uśmiechają do wspólnych zdjęć).
Być może znowu strzelam sobie w kolano. Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że nie powinienem wywlekać „naszych” „wewnętrznych” brudów. Znajdą się tacy, którzy poczują się osobiście dotknięci tym tekstem oraz tacy, którzy stwierdzą, że próbuję zdobyć jakąś popularność budując wokół siebie kontrowersje. Jasnym jest fakt, że osoby, o których tu mowa będą wiedziały do kogo piję. Na szczęście wiem, że w blogosferze są też tacy, którzy mają po dziurki w nosie aktualnego stanu rzeczy i trzymają się z dala od tych kompletnie irracjonalnych i niekonstruktywnych kłótni. Wszyscy jednak musimy się pogodzić z faktem, że piwna blogosfera dawno przestała przyglądać się piwnemu światowi z ubocza i stała się jego częścią. Każdy piwny bloger, niezależnie od tego czy ma 20 czy 20000 lajków na fejsbuniu, jest częścią piwnej rewolucji. Ludzie na nas patrzą, a my przerzucamy się pieluchą z kupą.
Nie mówię, że wszyscy musimy się kochać i założyć piękną, polską rodzinę. Uważam, że dużo rozsądniej jest unikać konfliktów, niż je zaogniać, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie ma nadrzędnego organu, który stwierdziłby o racji którejkolwiek ze stron. Jesteśmy wszyscy wystarczająco duzi, by sobie nie dokuczać. Jeżeli ktoś nas powinien rozliczać z naszej działalności, to czytelnicy. Oczywiście są też jasne strony. Mamy wielu wspaniałych blogerów, którzy niesamowicie przysługują się naszej małej rewolucji, mamy takich, którzy chętnie spotkają się na piwie lub dwóch bez jakiegoś politycznego przesłania. Możemy stawać na rzęsach, żeby było tak częściej, ale zawsze w oczy będą rzucały się bardziej wrzaski i wyzwiska.
Piwo powinno łączyć, a nie dzielić.
A jutro coś zdecydowanie milszego z mojej strony.
Zostaw komentarz